Na terenie Nadleśnictwa Lutowiska doszło do ataku niedźwiedzia. Zwierzę napadło dwóch mężczyzn, z których jeden został ranny, drugi zdołał sprowadzić pomoc. Rzecz w tym, że ofiarami okazali się aktywiści, którzy niewiele wcześniej sami wywalczyli wstrzymanie prac leśników oraz utworzenie strefy ochronnej niedźwiedzi. Jak to więc możliwe, że osoby świadome zagrożenia nie zachowały ostrożności? A może tak naprawdę wcale nie wierzyły, że na tamtym obszarze może pojawić się niedźwiedź? W końcu aktywiście różne dziwne pomysły miewają.
Do ataku niedźwiedzia doszło 12 listopada, w okolicach nieistniejącej wsi Hulskie. Wszystko działo się w pobliżu monitorowanej gawry w Nadleśnictwie Lutowiska. Jeden z zaatakowanych mężczyzn odniósł liczne rany. Drugiemu nic się nie stało. Zdołał wezwać pomoc. Ranna ofiara została przetransportowana do szpitala. Na temat całego niebezpiecznego zdarzenia postanowiło wypowiedzieć się samo Nadleśnictwo Lutowiska, by wyjaśnić podejrzane tło zdarzenia. Okazuje się, ze zaatakowani mężczyźni nie byli przypadkowymi spacerowiczami.
Cała prawda o gawrze
Gawra, w pobliżu której doszło do ataku, została zlokalizowana stosunkowo niedawno, bo w styczniu 2023 r. Jednak w momencie, w którym ją odkryto, nie stwierdzono w niej bytowania niedźwiedzia. Gdy minął okres gawrowania, czyli w maju, w jej okolicach rozpoczęto prace hodowlane (z pominięciem miejsca, w którym gawra się znajdowała).
Jak pisze Nadleśnictwo Lutowiska na swojej stronie internetowej, w sierpniu 2023 r. nadleśnictwo otrzymało list od Inicjatywy Dzikie Karpaty i Fundacji Siła Lasu, zgodnie z którym trzeba było wstrzymać „wszelkie zabiegi gospodarki leśnej w tym wydzieleniu leśnym”. W tym samym czasie do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Rzeszowie aktywiści złożyli wniosek o utworzenie strefy ochronnej wokół odkrytej gawry. Tym samym 31 października zakończono prace w wydzieleniu i powieszono fotopułapkę, której zadaniem było monitorowanie okolicy miejsca gawrowania.
Aktywiści doskonale wiedzieli o procedurze utworzenia strefy wokół gawry, którą przecież sami zgłaszali. Dlaczego więc naruszyli spokój dzikiego i niebezpiecznego przecież zwierzęcia? Mówiąc krótko, swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem udowodnili, że sami sprowokowali dramatyczną sytuację. Zgłaszając gawrę, powinni wiedzieć, jakie niebezpieczeństwo może na danym obszarze czyhać. Cała sytuacja napadu niedźwiedzia została zgłoszona na policję oraz do regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Rzeszowie.
Gawry w Nadleśnictwie Lutowiska
Sprawa aktywistów, niedźwiedzi i Nadleśnictwa Lutowiska nie jest nowa. Już wcześniej zaczął się dość absurdalny konflikt między leśnikami a Fundacją Dziedzictwo Przyrodnicze, w której prym wiedzie dr Antoni Kostka.
Sprawa sporna dotycząca gawr rozpoczęła się w 2020 r. Wówczas Bieszczadzki Park Narodowy zgłosił do Nadleśnictwa Lutowiska listę zawierającą lokalizację gawr. Lustracje terenu pokazały, że we wskazanych miejscach nie udało się odnaleźć śladów świadczących o bytowaniu tam niedźwiedzi. Mimo tego w maju rozpoczął się proces dotyczący utworzenia strefy ochrony niedźwiedzia brunatnego na tamtym terenie.
Kolejne lustracje terenu miały na celu wykluczenie ryzyka związanego z działalnością leśników. Okazało się, że ich prace leśne w sposób nie zakłócają spokoju w miejscach potencjalnych gawr. Jednak pierwsze planowane prace leśne zaczęły odbijać się głośnym echem w mediach. Następnie z przytupem wkroczyła Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze, która wywalczyła sądowe wstrzymanie wycinki. Ekolodzy chcą tam utworzyć strefę ochronną niedźwiedzia. Sprawa do dziś toczy się w sądzie, a leśnicy z powodu jedynie potencjalnych miejsc gawrowania, nie mogą wykonywać swoich obowiązków.
Kosztowne strefy i cenne gniazdo
Gdy Antoni Kostka wraz ze swoją ekipą walczą o utworzenie stref ochronnych zwierząt, lubi utworzyć zbiórki pieniężne. Z czegoś przecież trzeba opłacić wszystkie czynności związane z utworzeniem strefy, czynności, których koszt wynosi… aż zero złotych. Co więcej, każdy, nawet osoba nie związana z fundacją, ma prawo takie miejsce za darmo zgłosić. A Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze zbierała 1200 zł na każdą taką strefę. Co się stało ze zdobytymi pieniędzmi? Na to pytanie pewnie nigdy nie będzie klarownej odpowiedzi.
Jeszcze inna z takich zbiórek dotyczyła utworzenia strefy ochronnej orlika krzykliwego, który miał swoje gniazdo wybudować na drzewie przeznaczonych do wycinki. Fundacja podniosła alarm, no bo jak można ściąć tak cenne drzewo? Sprawa między FDP a Lasami Państwowymi trafiła ostatecznie do sądu, jednak tam doszło do kompromitacji Kostki. Udowodniono, że gniazdo zostało podłożone na drzewo przez człowieka. Świadczyła o tym nietypowa konstrukcja gniazda, bez śladów użytkowania go przez jakiegokolwiek ptaka. Nawet miejsce byłoby zbyt uciążliwe dla przedstawiciela orlika białego.
Sok nad sokami
Antoni Kostka słynie z tego, że jest biznesmenem, jednak czasem wychodzi z niego bardziej stereotypowy Janusz Biznesu. Przykład? Soki z bieszczadzkich jabłek, ale nie takich zwykłych, jakie można zerwać w każdym sadzie. Chodzi o wyjątkowe jabłka rosnące w samym sercu bieszczadzkich lasów. Należące do gatunków, których owoców nie znajdzie się już w sklepie czy na targowisku. A co najważniejsze, jabłka te były zdrowe, w stu procentach bez chemii. „Drzewa są tak stare, że nigdy nie doświadczyły oprysków, ba, w okolicy nigdy nawet nie przejeżdżała cysterna z chemią ogrodniczą” – opowiadał Kostka o sprzedawanych przez siebie sokach w rozmowie z portalem WP. Jak się więc stało, że wysłana do profesjonalnego laboratorium próbka tego napoju pokazała, że normy stężenia pestycydów są przekroczone nawet o kilkaset procent, Sprawa miała swój finał w sądzie, wygrali ją leśnicy.
Fot. Fotopułapka uchwyciła atak niedźwiedzia na ekoaktywistę. | foto Michał Gzowski (twitter: @GzowskiMichal)